Klasztor w Batalha.
Dzisiaj trochę letnich wspomnień z naszych weekendowych peregrynacji po Portugalii.
W niedzielny lipcowy poranek wybieramy się na małą wycieczkę. Celem jest środkowa Portugalia, a konkretniej jej wybrzeże tzw. litoral. Przed znanym kurortem Figueira da Foz odbijamy na punkt widokowy na wzniesieniu Serra de Boa Viagem, gdzie możemy podziwiać Atlantyk, plaże oraz nadmorskie sosnowe i eukaliptusowe lasy. Robimy sobie małą pieszą wycieczkę. Mijamy co chwilę rodziny szykujące się na piknik i sporo rowerzystów.
Nad oceanem unosi się mgiełka, ale kilka kilometrów wgłąb lądu jest już pełne słońce. To częste zjawisko na portugalskim wybrzeżu. Obserwujemy je na co dzień u nas w domu w Porto. Z drugiej strony nadmorskich wzniesień widać już buzujące w pełni lata życiem i połyskujące w słońcu miasto Figueira da Foz. Słynie ono z niezwykle szerokiej plaży, na morski brzeg idzie się piechotą ładne 5 min. Samo miasto ma niezbyt pociągającą, typowo wczasową zabudowę. Jedynie część kasyna to dawny pałacyk rodziny Sotto Mayor, ponoć oddany właścicielom kasyna za hazardowe długi.
Z Figueira ruszamy na południe i od razu natykamy się na kierunkowskazy na Ecomuseu do Sal (czyli ekologiczne muzeum soli) położone w okolicy miejscowości Lavas. Po drodze trafiamy na jakieś lokalne święto z mini-targiem starci. Nie mogę przepuścić takiej okazji. Kupuję sobie kilka starych łyżek, miedzianą chochelkę i śmieszny rozdziawiony widelec (podobno jeszcze 50 lat temu tylko takich używało się w PT). Mam jeszcze chrapkę na kryształowe mszalne dzbanuszki, ale mój mąż ze zniecierpliwieniem ciągnie mnie za rękaw, więc w końcu rezygnuję.
Chodzimy po straganach - wiejskie gospodynie sprzedają tu
doces de carnaval (karnawałowe słodycze - śmieszne supełki z ciasta, smażone w oleju i posypane cukrem pudrem),
chupas - maleńkie karmelowe lizaki w papierkach (sprzedawczyni podkreśla, że zupełnie takie jak za dawnych czasów).
Karmelowe lizaczki i karnawałowe supełki.
My kupujemy pyszny chleb z ziemniakami i orzechami włoskimi (
broa de batata com nozes) i
bolo de Pascoa (ciasto wielkanocne) - maślany okrągły słodki chlebek. Pani Bela z Carcavelhos mówi, że w czasie lokalnego święta Nossa Senhora de ... sprzedała aż 100 sztuk tego przysmaku. Piecze jest tylko na maśle, dodatkowo po nacięciu chlebków, układa na wierzchu jeszcze kilka kosteczek masła - na dowód każe mi wąchać chlebki, które rzeczywiście pięknie pachną. Na pytanie dlaczego w środku lata mają tu w sprzedaży karnawałowe i wielkanocne wypieki - tłumaczy mi, że ludzie lubią je jeść przez cały rok. I coś w tym chyba jest, bo wszystko tu znika jak.... ciepłe bułeczki.
Maślane bolo de Pascoa i ziemniaczany chleb z orzechami włoskimi.
Oglądamy jeszcze ludowy wynalazek - tzw. forno solar (słoneczny piekarnik). Przypomina jakby otwarty od góry namiot wyłożony folią aluminiową, w którym w żaroodpornych naczyniach pieką się sardynki z ziemniakami, a nawet ciasta.
Lokalna festa i targ staroci. Na zdjęciach ludowe gry i zabawy. Stoiska z regionalnymi smakołykami. W lewym dolnym rogu - forno solar.
Ruszamy dalej - do muzeum soli. Widok jest niesamowity - tysiące poletek wypełnionych wodą w różnym odcieniu, z krystalizującą się od brzegów solą. Pomiędzy nimi bielejące kopczyki grubej morskiej soli. Rzeka Mondego wpływa tu szeroko do morza i tuż przy ujściu morskie prądy wprowadzają do akwenu sporo słonej wody (podobne zjawisko ma miejsce w okolicach Aveiro).
Po zwiedzeniu salin natykamy się na mały drewniany domek z tabliczką "Vendo sal" (Sprzedaję sól) Oczywiście wchodzimy do środka. Witający nas w progu pan Zé Pedro pracuje w salinach od 70 lat. Nie wygląda na swoje 83 lata - widomy znak, że sól świetnie konserwuje. ;) Wewnątrz jedna ze ścian wygląda jakby leżały przy niej zaspy śniegu - nawet wbite są w nie łopaty. To kilka ton soli, gotowych do sprzedaży. Pan Zé tłumaczy nam różnice w pozyskiwaniu flor de sal (kwiatu soli) i zwykłej morskiej soli. Delikatne płatki flor de sal krystalizują jak kwiaty (stąd nazwa) na powierzchni wody i są zbierane ręcznie. Zwykła gruba sól odkłada się na brzegach i przy dnie płytkich zbiorników, aż do ich całkowitego wyschnięcia. Sól zbiera się wyłącznie w lecie - w tym okresie parowanie wody jest wysokie i sól szybko krystalizuje. 1 kg flor de sal kosztuje tu 1 euro. W eleganckich sklepach gourmet w Porto za zapakowane w fikuśne woreczki 200 g tej samej soli zapłacimy 2-3 euro. Nie ma chyba bardziej naturalnej produkcji i bardziej bezpośredniego handlu. Dumni z popierania lokalnej ekonomii wychodzimy z 5 kg soli. Co ja z nią zrobię? O tym już w następnym blogowym wpisie.

Sól prosto z salin. Na pierwszym zdjęciu pan Zé Pedro. W lewym dolnym rogu - krystalizujące kwiaty soli.
Z wybrzeża jedziemy trochę na wschód do Porto de Mós, szczycącego się pięknym zamkiem. Ten jak zwykle ma jeszcze korzenie arabskie, bo już w IX wieku stała tu forteca Maurów. Gdy pierwszy portugalski król D. Afonso Henriques przejął ją z rąk niewiernych zamek zaczęto rozbudowywać. Dzisiaj można tu podziwiać ładne patio ze studnią, cysterną, renesansowy portyk oraz piękną panoramiczną loggię skierowaną na południe.
Mamy jeszcze po drodze miasto Batalha, z gotycko-manuelińskim klasztorem (pierwsze zdjęcie), który już wielokrotnie odwiedzaliśmy. Tym razem więc tylko pijemy kawę w pobliskiej pastelaria (cukierni) i oglądamy koronkową budowlę z zewnątrz.
Docieramy do Quinta dos Loridos. To przedziwne miejsce. Przepiękna stara portugalska posiadłość, na której rozległych terenach portugalski biznesmen José Berardo założył park, w którym możemy znaleźć tysiące posągów Buddy i hinduistycznych bóstw, oraz repliki słynnych chińskich glinianych żołnierzy. Od czasu do czasu natykamy się też na gigantyczne amfory i nowoczesne rzeźby. Trochę to jak na mój gust zbyt daleka kulturowa transplantacja, dość mocno trącąca kiczem. Ale zwiedzających
Jardim Buda Eden, a może raczej odpoczywających, w bardzo zadbanym parku w niedzielne popołudnie, jest całkiem sporo. Już tu kiedyś wspominałam, że pan Berardo jest właścicielem jednej z największych portugalskich firm winiarskiej
Bacalhôa Vinhos, w parku mamy też okazję zakupić wina tam produkowane.
Pstryki z Jardim Buda Eden.
Teraz została nam już tylko wizyta na przylądku Peniche. Wysuwa się on w morze w stronę wysp Berlengas, gdzie można dopłynąć statkiem i gdzie znajduje się rezerwat morskich ptaków i ruiny fortu São João Baptista. Jak to bywa z atlantyckimi przylądkami Peniche jest bardzo wietrzne, ale malownicze, dzięki niesamowitym formacjom skalnym. Zabawna jest plaża, którą w pół przecina droga dla samochodów. Jemy kolację w polecanej restauracji na samym końcu przylądka
Nau dos Corvos. Przystawki to pyszna oliwa do moczenia chleba nadziewanego czarnymi oliwkami, pasta z tuńczyka i miodowa galaretka do chleba. Zamawiamy jeszcze niezwykle smakowite
vieiras (muszle św. Jakuba, przegrzebki) zapiekane w beszamelu z sałatką z rukoli i jabłek.
Restauracja Nau dos Corvos, zapiekane przegrzebki, jak zwykle świetne białe wino Tapada de Coelheiros i przylądek Peniche.
Potem przychodzi czas na główne danie - decydujemy się na
caldeirada. Na stół wjeżdża ogromny garnek (to ma być niby dla dwóch osób, ale chyba jakoś niewiarygodnie głodnych). To danie rybne. Na spodzie są plastry ziemniaków, potem krążki cebuli, paski papryki, na to idą piękne kawałki ryb (
pescada, raia, peixe espada preto),
ameijoas i krewetki. Wszystko dusi się w delikatnym pomidorowym sosie. Rezygnujemy z deseru. Pijemy tylko kawę, żeby mieć siłę dotrzeć z powrotem 200 km do Porto.
Caldeirada czyli garniec pełen ryb i owoców morza.
Uff, to była pracowita turystycznie niedziela.