Mam makabryczne zaległości w relacjach z naszych podróży. Będę próbowała to trochę nadrobić. Dzisiaj parę słów o północno-zachodnim skrawku Hiszpanii, który zwiedzaliśmy w sierpniu zeszłego roku.
A Coruña to największe miasto hiszpańskiej Galicji. Spory port, dużo sklepów i skąpa ilość zabytków, wśród których króluje
Torre de Hércules - chyba jedyna w świecie działająca do dzisiaj latarnia morska, która powstała w czasach rzymskich. Pogoda nas tu nie rozpieszcza. Ścierają się fronty z Atlantyku i Zatoki Biskajskiej. Popaduje. Pocieszamy się filiżanką gęstej hiszpańskiej czekolady i świeżo usmażonymi
churros, czyli typowym hiszpańskim śniadaniem, po którym nabieramy energii na spacer po centrum. Charakterystyczne dla A Coruña są budynki z czymś w rodzaju zabudowanych werand, nazywanych
galerías (co wobec panującej pogody wydaje się mieć w sobie wiele logiki i taki zresztą jest ich rodowód). O klimacie Galicji mówi się, że czasem więcej ma on wspólnego z tym, co widujemy w Anglii niż w Hiszpanii. W strugach deszczu zwiedzamy więc miasto, a przy okazji mamy okazję podziwiać korowód starych samochodów majestatycznie sunących na tutejszy coroczny rajd.

Typowe dla A Coruña kamienice z galerías. Hiszpańskie śniadanie - churros i filiżanka gęstej czekolady.
Przed drzwiami naszego hotelu kłębią się torreadorzy. Okazuje się, że tuż za rogiem będzie corrida. Nie wybieramy się, bo nie ma się co spodziewać, że tuż przed spektaklem dostaniemy bilety. To przecież kultowa i niezwykle popularna rozrywka tubylców. W międzyczasie się nieco przejaśnia, jedziemy więc znowu do centrum i zanim otworzą restauracje (to w końcu Hiszpania - kolację można tu najwcześniej dostać koło 21.30) włóczymy się po barach, podjadając tapas i popijając jerez. To kolejna ulubiona hiszpańska rozrywka, chyba nawet popularniejsza niż corrida. Ta ostatnia dopada nas mimo wszystko w jednym z barów tyle, że ... na ekranie telewizora. Po raz pierwszy oglądam to widowisko w całości. Mimo, że żaden tam ze mnie wojujący obrońca zwierząt, mam wrażenie niesmaku. Dziesięciu gości drażni się z bykiem przy użyciu przeróżnych narzędzi tortur. Im szybciej byk zginie po ostatnim sztychu zadanym przez matadora tym więcej ten ostatni zbiera oklasków. Pod koniec spektaklu jestem całym sercem po stronie byka.
W innym skromnym barze ze zdziwieniem odnajdujemy zdjęcia francuskiego prezydenta z Carlą Bruni w czułych pozach, zrobione na miejscu. Właściciel jest z nich dumny, choć nie tak bardzo jak ze zdjęcia na którym figuruje on sam w uścisku z bramkarzem drugoligowego zespołu
Deportivo de La Coruña. Lokalny koloryt i lokalne priorytety.
Torre de Hércules - rzymska latarnia morska. Rajd starych samochodów, którego mieliśmy okazję być świadkami. Typowa dla większych hiszpańskich miast architektura.
Maciek domaga się
parillada - czyli mięsnej uczty z grilla, udajemy się więc naprzeciwko do urugwajskiej restauracji. Mięso z Ameryki Południowej jest bardzo cenione na Półwyspie Iberyjskim, czasami nawet bardziej niż ich własna, też przecież bardzo dobra, wołowina. Kelner nas od progu przeprasza, że ma miejsca tylko na 21.30, a nie - jak jedzą kolację normalni ludzie - na 23.00. My w duchu dziękujemy, że los się do nas uśmiechnął i uda nam się zjeść w Hiszpanii normalny posiłek jeszcze przed północą. Po telewizyjnym spektaklu odmawiam konsumpcji
chuletón de buey (kotletów z byka). Z dużą dozą hipokryzji zadowalam się zwykłą polędwicą wołową, a Maciej je
picaña (specjalny kawałek mięsa z garbu, który miewają niektóre rasy południowoamerykańskich krów).
Galicyjskie rías czyli namiastka fiordów w Hiszpanii. Na pierwszym planie hodowle tamtejszych pysznych małży.
Nie stołujemy się więc w A Coruña zbyt regionalnie - tu, jak i w całej Galicji, królują przecież owoce morza, a nie mięso. Powinno się jeść
pulpo á galega (ośmiornicę z paprykową oliwą), małże, przegrzebki (czyli muszle św. Jakuba z Santiago de Compostella) czy
arroz de bogavante (ryż z homarem). Odbiliśmy więc to sobie w domu w ramach wspominkowego gotowania. Bardzo lubię po powrocie z jakiejś wycieczki pogotować sobie trochę w stylu danego regionu.
Na pierwszy ogień idzie empanada gallega. Skrzyżowanie paja z kulebiakiem, który nadziewany jest często gęsto tuńczykiem z dodatkami. Obok zupy caldo galego i wspomnianego już dania pulpo á galega, empanada
to trzecie sztandarowe danie hiszpańskiej Galicji. Jak to już
tradycyjnie w Hiszpanii - każdy region rwie się do niepodległości i chce
być odrębny nie tylko językowo, stąd pieczołowita dbałość i promocja
regionalnej kuchni. Mają się zresztą czym pochwalić.
Empanada gallega to bardzo smaczny, wytrawny placek. Można go robić z przeróżnymi nadzieniami, ale najpopularniejsze są chyba właśnie te z tuńczykiem i z
chorizo. A że my wędlin iberyjskich przez 12 lat pobytu tutaj nie zdążyliśmy polubić - zrobiłam wersję rybną. Ciasto bywa drożdżowe albo też dodaje się do niego innych lekko fermentujących dodatków - piwa, wina lub octu. Moja wersja jest z białym winem i szczyptą pachnącej wędzonką papryki
pimentón de la Vera, o której już
tu kiedyś pisałam. Kierowałam się radami z
youtube starszej Galicyjki o wdzięcznym imieniu Africa.
Danie jest znakomite na lekki lunch. Pasuje do niego w zasadzie tak białe jak i czerwone wino, np.
albariño z Rías Baixas (brat bliźniak portugalskiego
alvarinho) lub
mencía z Ribeira Sacra. O tym ostatnim szczepie było już
tu parę słów, ale jeszcze niedługo do niego wrócę.
Empanada gallega
Nadzienie:
3 łyżki oliwy
2 duże cebule
4 pomidory pokrojone w kostkę (lub puszka pomidorów)
15 czarnych oliwek, wypestkowanych i pokrojonych w plasterki
3 czerwone papryki opieczone, bez skóry, pokrojone w kostkę*
350 g tuńczyka w oliwie z puszki, odsączonego
3 łyżki posiekanej natki pietruszki
3 jajka ugotowane na twardo i pokrojone w kostkę
Ciasto z winem:
250 ml białego wina
200 ml oliwy
1 łyżka octu z jerez lub białego octu winnego
1 i 1/2 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki słodkiej papryki w proszku, najlepiej pimentón de la Vera
650-700g mąki
1 jajko roztrzepane do posmarowania wierzchu
Nadzienie:
Cebule szklimy na oliwie, dodajemy pomidory i smażymy aż płyn odparuje. Dodajemy oliwki, papryki, tuńczyka, pietruszkę i chwilę przesmażamy. Zdejmujemy z ognia i dodajemy posiekane jajka.
Ciasto:
Ciasto można wyrabiać ręcznie lub mikserem z hakiem do ciasta drożdżowego. Mieszamy wino z oliwą, octem, solą i słodką papryką. Do zagłębienia w mące dodajemy wymieszany płyn i krótko wyrabiamy, tak żeby ciasto utworzyło kulę i nie kleiło się do rąk. Jeśli trzeba dodajemy więcej mąki. Zawijamy w folię i zostawiamy, żeby odpoczęło przez ok. 15 min.
Dzielimy na dwie części (jedna ma być nieco większa od drugiej). Większą część ciasta wałkujemy na duży prostokąt (taki, żeby przykrył dużą blaszkę od piekarnika). Układamy ją na tej blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Drugą część ciasta wałkujemy na nieco mniejszy prostokąt.
Na blaszkę wyłożoną ciastem nakładamy nadzienie. Przykrywamy mniejszym prostokątem ciasta i sklejamy brzegi podwijając je od spodu do góry. Smarujemy roztrzepanym jajkiem. Nakłuwamy wierzch widelcem i pieczemy przez ok. 25-30 min aż się zezłoci.
* można użyć zwyczajnych świeżych papryk, nieopiekanych i ze skórą; trzeba tylko wrzucić je na patelnię od razu razem z cebulą i trochę dłużej smażyć, żeby dobrze zmiękły