]
Drewniana pagoda w Japanese Tea Garden.
Miał być dziś przepis na chleb z San Francisco, ale eksperymenty w Kuchni nad Atlantykiem jeszcze trwają. Piekę już 3 bochenek z kolei, ale jeszcze mu odrobinę brakuje do ideału. Będzie więc w dzisiejszym wpisie - zamiast chleba - azjatyckie oblicze San Francisco. Jest powszechnie wiadome, że w mieście tym zadomowiła się ogromna populacja przybyszów z Azji. Nie wiem ilu jest ich procentowo (znalazłam informację, że prawie 40% rezydentów miasta urodziło się poza USA), ale kultura Wschodu niewątpliwie odciska swoje piętno w tkance miasta.
W parku przy Washington Square codziennie rano jeszcze we mgle, starsi Chińczycy ćwiczą tai chi. W pobliżu przepięknych japońskich ogrodów można spotkać Japończyków trenujących jakieś bliżej dla mnie niezidentyfikowane sztuki walki. Najsympatyczniejsze jest to, że wśród Azjatów widzi się też gimnastykujących się przedstawicieli innych ras, z wyraźną przyjemnością chłonących egzotyczną kulturę.
W Japanese Tea Garden, założonym w 1894r przez zamożnego marszanda pana George'a Turnera Marsha i doglądanym aż do 1942r. przez japońską rodzinę Hagiwara, można napić się zielonej herbaty, zjeść zupę miso lub słodkie mochi cake. Nie omieszkujemy oczywiście z tego skorzystać. Herbatę podają nam w czajniczkach ze śmiesznym uchwytem, a pije się ją tradycyjnie z małych czarek. Przyjemnie rozgrzewa w mglisty i wilgotny poranek nad Pacyfikiem. Sweet mochi cake ma prześmieszną konsystencję - gąbczaste, a jednocześnie jakby lekko zakalcowate (jak się domyślacie nasz domowy wielbiciel zakalca był w siódmym niebie), o wyraźnym posmaku ryżowej maki. Herbaciarnia mieści się w niewielkim pawilonie na wolnym powietrzu i można tam ze wszystkich stron podziwiać, jak ujęte w ramy obrazy, dzieła sztuki ogrodniczej.
Sztuki walki w San Francisco w japońskim wydaniu. Największy posąg Buddy na zachodniej Półkuli. Moon Bridge. Zielona herbata z widokiem. Wszystkie zdjęcia zrobione w okolicach Japanese Tea Garden.
Nasz kolejny punkt na azjatyckiej mapie San Francisco to oczywiście Chinatown. Nie możemy go przegapić, bo mieszkamy w hotelu tuż za rogiem. Tętniące życiem, z tłumami turystów, wylewającymi się ze sklepów z dalekowschodnim kiczem, ma swój urok. Przy bliższym poznaniu można też odkryć tam prawdziwe perełki. Jedną z nich są restauracje z autentyczną chińską kuchnią (ach, co za dim sum!), tchnące egzotyką apteki, pełne słoi z ziołami, korzeniami żeń-szenia, czy innymi specyfikami niemożliwymi do rozpoznania dla znających jedynie przyziemną, tabletkowo-ampułkową, zachodnią medycynę. W tych przybytkach można poddać się akupunkturze, akupresurze i w ogóle wymasować od stóp do głów, ze szczególnym wskazaniem na te pierwsze, i wyleczyć ze wszelkich możliwych przypadłości.
Chinatown w pełnej krasie. W pierwszym rzędzie na środku: uliczny grajek (instrumentu nie rozpoznałam, mogę tylko powiedzieć, że był strunowy). Środkowe zdjęcie w środkowym rzędzie - Chińczycy z pasją oddający się jakiejś grze planszowej (takich grupek było w okolicy co najmniej z 15). W dolnym rzędzie z lewej apteka, a z prawej skrupulatnie zawieszony w wielkim słoju okazały korzeń żeń-szenia.
Mimo tego bogactwa orientalnych dziwów, mnie jednak najbardziej zachwyciła odkryta przez mojego męża manufaktura fortune cookies. Pewnie nie jest Wam obcy ten przysmak, który wbrew pozorom jest rodem z San Francisco, a nie jak mogłoby się wydawać i wiele osób jest święcie o tym przekonanych (ja też się do nich zaliczałam ;)), z Dalekiego Wschodu. Pewnie nie raz i nie dwa, jak świat długi i szeroki bywalcy chińskich restauracji pod każdą szerokością geograficzną kosztowali tych chrupiących wafelkowych ciasteczek z wróżbą w środku.
Fabryczka, którą trochę przypadkowo odkrył Maciek, jest absolutnie "klimatyczna". W bocznej uliczce, gdzie można by kręcić filmy sensacyjne o chińskiej mafii, znajduje się zagracona, wąska i długa klitka, w której siedzą 2 czy 3 Chinki, nie mówiące słowa po angielsku (wiemy, bo próbowaliśmy nawiązać konwersację ;)), które ręcznie zawijają papierki z wróżbą w okrągłe wafelki, piekące się wcześniej w przedziwnej maszynie - taśmociągu. Resztę pomieszczenia zajmują mniejsze lub większe woreczki ze świeżo upieczonymi, gotowymi do sprzedaży fortune cookies. Za dolara wynosimy stamtąd spory woreczek, którego zawartość chrupiemy sobie włócząc się po Chinatown. Wróżby mamy pozytywne, choć jak to w chińskiej filozofii życia - nie mamy co się spodziewać hazardowych sukcesów w Las Vegas, nagroda przyjdzie dopiero po ciężkiej pracy.;)
Fabryczka fortune cookies.
Ostatni już azjatycki akcent to restauracja Slanted Door zlokalizowana w Ferry Building. Nasi niezawodni przyjaciele Dorota i Maciek zdobywają dla nas rezerwację i już możemy się delektować wietnamskimi przysmakami, choć trochę w stylu fusion (np.papryczki jalapeños, a nie azjatyckie chili dodane do klasycznej wietnamskiej zupy). Ale San Francisco to akurat miejsce, które będąc tyglem tylu kultur ma święte prawo do tego stylu w kuchni. Uczymy się więc jeść wietnamską zupę phở bo. To cała ceremonia z zanurzaniem jeszcze surowych, cienkich plastrów wołowiny we wrzącym rosole, doprawianiem zupy piekielnie ostrym sosem sriracha i łagodniejszym śliwkowym oraz posypywaniem kiełkami, tajską bazylia, plasterkami chili i skrapianiem limonką. Zajadamy pyszne noodles z krewetkami i znakomitego kurczaka w 5 przyprawach i sosie z owoców tamaryndowca.
Restauracja Slanted door : z zewnątrz, od strony baru i od kuchni.
Odbywamy też dość niespodziewanie długo odkładaną inicjację w świecie gourmet. Zawsze myślałam, że nadejdzie na to czas w jakiejś francuskiej restauracji, a tu niespodzianka stało się to w wietnamskiej - po raz pierwszy odważamy się spróbować surowych ostryg. Wbrew moim pewnym wcześniejszym obawom, okazują się znakomite - kwintesencja smaku morza, zaostrzona dodatkami w postaci świetnie dobranych sosów i odrobiny sosu z cytryny. Pewnie moje świadectwo mogłoby Wam nie wystarczyć (ja w sumie jestem najodważniejsza kulinarnie z całej rodziny), ale nawet zazwyczaj kręcący nosem na owoce morza Maciek jadł ostrygi z prawdziwą przyjemnością. To zresztą tutejszy lokalny specjał - hodowane są kilka mil od miejsca, gdzie się nimi delektujemy. Gatunki, których próbujemy to beausoleil, coromandel, island creek i marin gem. Przyznam, że jako raczkującą w ostrygowym temacie nie potrafiłam na razie odróżnić, które są które.
Kończę już na dzisiaj opowiastki z Zachodniej Półkuli i mam nadzieje, ze w kolejnym odcinku uda mi się w końcu podzielić z Wami, choćby tylko wirtualnie, San Francisco sourdough bread z własnego pieca.