Wyglądająca prawie jak fiord i o dziwo przez moment słoneczna, zatoka Killary Harbor.
Trochę dziwnie się wspomina wyprawę do orzeźwiająco chłodnej Irlandii prażąc się już kolejny tydzień w portugalskim upale. Tym razem dosięgnęło nawet nas nad samym Atlantykiem. We wtorek było w Porto 39ºC. Dzisiaj nie jest tak źle tylko 30ºC. Nawet ja lubiąca ciepełko z rozrzewnieniem wspominam rześką Szmaragdową Wyspę.
Dziś miała być Irlandia trochę mniej słodka. Będzie więc o największym bogactwie kulinarnym, jaki ten kraj posiada. O mleku. Bez niego nie byłoby irlandzkich serów, nie mógłby powstać ubóstwiany przez mnie Bailey's, nie byłoby kremowej bazy do seafood chowder, nawet ciesząca się dwuznaczną sławą owsianka, nie mogłaby wznieść się na wyżyny smaku (co następuje, gdy dodamy do niej genialnej irlandzkiej śmietanki).
Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie irlandzki klimat, którego efektem są soczysto-zielone pastwiska, będące rajem dla tutejszego bydła przeróżnych ras. Jadąc wąskimi dróżkami hrabstwa Kerry i Connemara najpierw mijamy stada krów, gdy robi się wyżej, stromiej i pojawiają się malownicze jeziora, prym zaczynają wieźć owce.
Już pisałam w poprzednim odcinku, że nie bardzo mnie interesowały największe eksportowe atrakcje "kulinarne" Irlandii jakimi są niewątpliwie piwo i whiskey. Moja degustacja guinnessa i red ale zakończyła się ku wyraźnemu zdumieniu barmana w pubie zamówieniem cydru. Ten ostatni nie jest zły, choć daleko mu do bretońskiego, normandzkiego czy asturyjskiego.
Trochę poniewczasie przypomniałam sobie, że mogłam się jednak udać na zwiedzanie miejsca gdzie robią Baileys. Nie wiem czy mam czego żałować, bo w/g informacji w necie dostępna dla turystów jest jedynie jedna z farm, dostarczająca niezbędnej do likieru śmietanki. Można tam wziąć udział w wyborach Miss Baileys. Kandydatkami mogą być tylko.... krowy.
Jeszcze przed wyjazdem na Zieloną Wyspę postanowiłam postanowiłam, że koniecznie muszę spróbować oryginalnych irlandzkich serów.
Jeszcze przed wyjazdem na Zieloną Wyspę postanowiłam postanowiłam, że koniecznie muszę spróbować oryginalnych irlandzkich serów.
Kylemore Abbey. Jeden z miliona chyba irlandzkich pubów z typowymi kegs po piwie. Zaczynamy degustować irlandzkie sery.
Przedwyjazdowe poszukiwania w necie producentów, których serowarnie można byłoby zwiedzać zakończyły się fiaskiem. Tu nie Francja, gdzie każdy jedzeniowy "duperelek" traktowany jest jak relikwia, albo co najmniej ma swoje muzeum.
W desperacji wklepałam więc hasło "cheesemonger Ireland" i znalazłam w zasadzie jedną tylko sensowną stronę. Sheridan's Cheesmongers to sprzedawcy sera z prawdziwego zdarzenia. Udajemy się do ich chyba najmniej znanego sklepu w Carnaross. Mimo, ze położony daleko od wszelkich większych metropolii, chyba najprzyjemniej się prezentuje (mają jeszcze 3 inne sklepy, w Dublinie, Galway i Waterfort). Nawet nasz GPS totalnie się zagubił w tej odludnej okolicy i trzeba było szukać pomocy u tubylców. Przy okazji dygresja - nasz GPS nazywany jest pieszczotliwie "Marysią", bo mówi nie znoszącym sprzeciwu, damskim głosem. Naszą "Marysię" często udaje nam się bardzo rozjątrzyć, bo nie raz i nie dwa oznajmiła ze złością "Proszę natychmiast zawrócić". Nasz syn Łukasz czeka, aż uda się nam ją zirytować do tego stopnia, że wykrzyczy kiedyś "Gdzie jedziesz głąbie!".
Dzięki wyprawie do serowego sklepu w szczerym polu udaje nam się przy okazji odwiedzić wzgórza Tary, kiedyś siedzibę starożytnych pogańskich królów celtyckich i konkurencyjne kulturowo Hill of Slane, gdzie św. Patryk rozpalił w 433r. wielkie "ognicho" z okazji Wielkiejnocy (mam na myśli oczywiście ogień paschalny), co chyba miało być znakiem dla tych z Tary, że nadchodzą nowe czasy i chrześcijaństwo triumfuje. A że je widzieli to pewne, widok z Hill of Slane to panorama 360º. Mimo rożnych literackich fantazji, historykom wydaje się, że Celtowie koegzystowali z chrześcijańskimi misjonarzami i mnichami na dość pokojowych zasadach, z czasem przyjmując nową religię. Upadek kultury celtyckiej spowodowali natomiast rach ciach po swojej inwazji Wikingowie. Wszystkie tak liczne na terenie całej Irlandii round towers to właśnie relikt tamtych czasów, z nich mieszkańcy wypatrywali z przestrachem swoich agresorów. W ruinach klasztoru na wzgórzu Slane czekamy chyba z pół godziny, aż przestanie lać jak z cebra, żeby cokolwiek sfotografować i wrócić biegiem do samochodu. Oczywiście przemoczeni do szpiku kości. Ja nauczona doświadczeniem poprzednich dni wożę pod ręką 2 zapasowe pary butów. Chodzenie po tutejszej trawie nasączonej wodą jak gąbka kończy się w wiadomy sposób.
Wnętrze sklepu Sheridan's Cheesemongers. Imponujący nóż do krojenia serów i ser dojrzały ser Hegartys. Ruiny
opactwa na wzgórzu Slane.
Przy okazji samochodu - jeżdżenie lewą stroną to jednak jest pewne wyzwanie. Z tym, że jak się okazało najniebezpieczniejsze nie były wcale miasta pełne innych aut i skomplikowanych skrzyżowań, a raczej puste drogi na odludziu, na których, zwłaszcza po postoju, wjeżdża człowiek instynktownie na prawą stronę.
Znajdujemy więc w końcu nasz sklep z serami, który mieści się w budynku dawnej prowincjonalnej stacji kolejowej. Wybór irlandzkich (i nie tylko) serów jest tu rzeczywiście imponujący, zwłaszcza w porównaniu z przeciętnym sklepem. W dodatku jak przystało na takie miejsce, otrzymujemy bardzo profesjonalne rady, jak każdy z kupionych serów należy przechowywać i informację kiedy osiągnie optimum swojego smaku. Obsługujący nas Franck Le Moenner okazuje się zresztą mieszkającym od 16 lat w Irlandii Bretończykiem. To mnie tym lepiej nastraja, bo jak wiadomo po tamtej stronie La Manche o serach wiedzą wszystko. Że jesteśmy jedynymi klientami, mamy okazję porozmawiać nie tylko o serach.
Dyskutujemy o winach (jak miło spotkać kogoś, kto też uważa i nawet sam z tym wyszedł, że to "sommelierowskie" gadanie to często gęsto jeden wielki blef, a najważniejsze tak naprawdę jest głównie to czy wino pasuje do posiłku). Franck wspomina o kulinarnych, dość jednak tradycyjnych, upodobaniach Irlandczyków. Wchodzimy też na temat języka gaelic, polskich emigrantów i polskiej historii, również tej najnowszej. Zahaczamy nawet o drugą wojnę światową i tu ja muszę się powstrzymać od głupkowatego chichotu, gdy Franck nam .... oznajmia, że jego dziadek był we francuskim résistance. Dlaczego ja mam takie ograniczone horyzonty i widzę francuski ruch oporu przez pryzmat komedii " 'Allo 'Allo!" ? Kątem oka obserwuję u Maćka oczywiście tę samą reakcję. Jak to mówią - kto z kim przestaje...
Najlepszą jednak anegdotą, jaką usłyszeliśmy w sklepie była ta o Francuzach, których nasz Bretończyk obsługiwał w sklepie w Dublinie. Nie wiedzieli, że on pochodzi również z ich strony Kanału. Kręcąc nosem na cokolwiek irlandzkiego zażyczyli sobie porządnego francuskiego sera. Franck dał im do spróbowania, któryś z irlandzkich oznajmiając, że to francuski. Zaczęły się ochy i achy cóż to za wspaniały fromage francais.... Ach, ta siła sugestii... Nic dodać, nic ująć.... ;)
Wybrzeża w Connemara, w okolicach Clifden, na horyzoncie Twelve Pins w chmurach. Pan Franck Le Moenner w akcji.
Wracając do serów. Ktoś kiedyś powiedział, że ser to jest "milk´s leap into immortality" (skok w nieśmiertelność). W Irlandii tradycje serowarstwa istnieją co najmniej od czasów Celtów. Wtedy wszystkie produkty mleko-pochodne nosiły miano whitemeat. Niestety umiejętności i wiedza pokoleń jakoś powoli zanikały i w zasadzie dopiero pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku na nowo zaczęto wracać do korzeni. Nie było to wcale takie proste, bo szczegółowe receptury z dawnych czasów nie bardzo się zachowały. Współcześni Irlandczycy czerpali więc głównie z tradycji znających się na serach europejskich sąsiadów, wykorzystując receptury francuskie, holenderskie czy angielskie. Stąd irlandzkie sery łatwo przyrównać do różnych klas znanych w innych krajach serów. Przyznam, że to mnie odrobinkę rozczarowało, bo marzyły mi się jakieś sery z rodowodem z XII wieku prosto od irlandzkich mnichów. No, ale marzenia nie zawsze muszą się w 100% spełniać.
Najgorszymi klientami chyba nie jesteśmy, bo nasza zachłanność na nowe, nieznane smakowo sery powoduje, ze wychodzimy objuczeni irlandzkim whitemeat we wszelkiej postaci. Sprzedawca nawet pakuje nam je pięknie próżniowo, żeby przetrwały podróż lotniczą. Dostajemy nawet w prezencie kilka rodzajów specjalnie przygotowanych przez firmę do degustowania z serami chutney'ów i dżem cebulowy (mmm, będzie jak znalazł do foie gras). Śmiejemy się, że będziemy próbowali w domu ożenić portugalskie wino z irlandzkimi serami.
Jesteśmy już po degustacji prawie całego przywiezionego dobra, więc podzielę się paroma refleksjami. Bardzo ciekawa jest irlandzka klasa miękkich serów z krowiego mleka, z mytą skórką. Należą do nich między innymi Ardrahan, Durrus, Gubbeen i Milleens. Najbardziej polecano nam dwa pierwsze, zdobywców wielu nagród. W istocie Ardrahan przypomina mocno alzacki Munster, o intensywnym zapachu i miękkim kremowym wnętrzu. Ma jednak zbyt wyczuwalny jak na mój gust "mączny" osad na skórce i tym trochę u mnie stracił. Zakochałam się natomiast w Milleens i Durrus. One plus Crozier (owczy należący do grupy blue cheeses) są moimi absolutnymi faworytami wśród irlandzkich serów.
Kolejny, słynniejszy nawet ser z niebieską pleśnią to Cashel Blue (z tego Cashel, o którym pisałam w poprzednim poście). Ten jest bardzo intensywny w smaku, dość słony, ale ciutkę drażni mnie w nim zbyt wyczuwalna nuta goryczki. To jednak niewielka wada. Inny całkiem przyjemny i bardzo łagodny smakowo i zapachowo, jak na na swoją klasę, okazał się kozi Saint Tola.
Maciek koniecznie chciał spróbować twardych i mocno dojrzałych serów, które należą zwykle do jego ulubionych. Z tej grupy Desmond i Hogartys są naprawdę warte spróbowania. Łatwo też jest natknąć się na Szmaragdowej Wyspie na sery z rożnymi aromatycznymi dodatkami - czosnkiem i szczypiorkiem czy ziarenkami pieprzu. To też ciekawa wariacja, choć raczej nie dla serowych purystów, ale ja lubię też takie wariacje. Potężna grupa irlandzkich serów, tym razem bardzo popularnych, to te w stylu angielskiego cheddara. Jest nawet trochę serów wędzonych. Tak że jak widzicie - do wyboru, do koloru. Znajdą się w Irlandii sery na każdy gust.
Degustację serów zaczynamy już w samej Irlandii, zapijając cydrem. Na zdjęciu sery: Cashel Blue, Wicklow Blue, Carrigaline Garlic and Herb, kozi Boilíe. Trim Castle.
Jeszcze tylko słówko o innych mlecznych produktach. W Ballynahinch Castle jedliśmy znakomity lokalny jogurt naturalny - gęsty, kremowy i bardzo delikatny w smaku. Ja jednak najbardziej polubiłam, boję się że super-kaloryczny, custard-style jogurt. Coś pomiędzy gęstym śmietankowym jogurtem, a pysznym anglosaskim kremem custard. Jego wersja z dodatkiem rabarbaru to po prostu ambrozja.
Irlandzka śmietanka prosiłaby się o jakiś utwór poetycki. Jest rzeczywiście fenomenalnej jakości i gra pierwsze skrzypce w wielu deserach oraz we wspomnianym Baileys i jako dodatek do tutejszej porridge czyli owsianki. Tę ostatnią Irlandczycy chyba lubią co najmniej tak jak Szkoci. Wersje są różne, ale często gotuje się ją na wodzie, a potem podaje ze wspomnianą śmietanką, cukrem (popularny jest brązowy) lub miodem. To było moje codzienne śniadanie z Irlandii. Ja dodawałam do niej jeszcze duszone suszone śliwki i morele, co było chyba mniej ortodoksyjnym pomysłem. Wspomnę tylko dla porządku, że istnieją wielbiciele porridge na słono.
Maciej dla odmiany odważnie pierwszego dnia zaatakował Irish breakfast (na które z grubsza rzecz biorąc składają się: jajka, bekon, kiełbaski, black and white pudding, smażone pomidory i pieczarki ... i tosty ... i jeszcze herbata .... i może jeszcze coś, o czym zapomniałam). Lubię o tym opowiadać w Porto. Jadącym na kawie i ciastku do 12.30 Portugalczykom wychodzą oczy z orbit, ale chyba najbardziej ze wszystkiego przeraża ich herbata z mlekiem do kiełbasy. Po tym pierwszym hardcorowym doświadczeniu mój mąż był już sprytniejszy i wybierał z Irish breakfast tylko 1 lub 2 elementy. ;)
Dziś wyszło mi bardzo kulinarnie. Przed wyjazdem do Irlandii nawet się nie spodziewałam, że będę miała tyle do napisania o tutejszym jedzeniu. Wybaczcie słowotok. :)