Podróżujemy drogą międzystanową numer 10 wciąż na zachód. Wkrótce po minięciu Pensacola opuszczamy Florydę i posuwamy się wzdłuż wybrzeża Zatoki Meksykańskiej. Przejeżdżając przez centrum miasta Mobile w Alabamie mijamy zacumowany przy nabrzeżu pancernik USS Alabama, obecnie muzeum. To okręt, który w czasie II wojny światowej jako jeden z pierwszych amerykańskich pancerników chronił konwoje do Murmańska.
Po półtorej godzinie mijamy wielką tablicę: "Welcome to Louisiana". Wreszcie jesteśmy u celu. Stajemy przy informacji turystycznej. Uprzejma Amerykanka trochę automatycznie wręcza nam mapę Nowego Orleanu. Oczywiście pada sakramentalne: "Where are you from guys ?". Tym razem jednak bez cienia zainteresowania w głosie pytającej. Pani w informacji prowadzi statystykę przyjeżdżających turystów. Zaglądam jej przez ramię. Na pierwszym miejscu są turyści z Teksasu i Florydy. Pani z lekkim zdenerwowaniem przerzuca kolejne kartki szukając Polski. Wreszcie jest. Z dumą wpisuje do rubryki liczbę 3.
Po półtorej godzinie mijamy wielką tablicę: "Welcome to Louisiana". Wreszcie jesteśmy u celu. Stajemy przy informacji turystycznej. Uprzejma Amerykanka trochę automatycznie wręcza nam mapę Nowego Orleanu. Oczywiście pada sakramentalne: "Where are you from guys ?". Tym razem jednak bez cienia zainteresowania w głosie pytającej. Pani w informacji prowadzi statystykę przyjeżdżających turystów. Zaglądam jej przez ramię. Na pierwszym miejscu są turyści z Teksasu i Florydy. Pani z lekkim zdenerwowaniem przerzuca kolejne kartki szukając Polski. Wreszcie jest. Z dumą wpisuje do rubryki liczbę 3.

Co kilka kilometrów przydrożni sprzedawcy oferują lokalny przysmak: hot boiled peanuts. Już nie pierwszy raz słyszymy w Stanach, że gdzieś tu w okolicy rosną orzeszki ziemne. Nigdy jednak nie udało nam się na własne oczy zobaczyć tych hodowli. W każdym razie te świeże fistaszki sprzedawane przy drodze są znakomite.
Godzinę później mijamy Nowy Orlean. Spośród wielu wieżowców downtown wyróżnia się wielka kopuła The Luisiana Superdome - stadion lokalnej drużyny NHL Saints. Tutaj właśnie w 2005 roku 20 000 mieszkańców schroniło się przed huraganem Katrina.

Jedne z wielu przydrożnych stoisk z lokalnych przysmakiem - orzeszkami ziemnymi.
My jednak na razie pozostawiamy miasto za sobą i kierujemy się na północny-zachód. Przejeżdżamy potężny most - pod nami rzeka Mississipi. Jest wielka i dziwnie spokojna. A przecież to największa amerykańska arteria wodna. I najgroźniejsza. Podczas Wielkiej Powodzi w 1993 rzeka zalała tereny wielkości Szkocji. Skręcamy na zachód i wąską drogą jedziemy wzdłuż Mississipi. To biedna okolica. Drewniane domy są zamieszkane głównie przez murzyńskie rodziny. Droga ciągnie się dziesiątkami zakrętów chyba w nieskończoność. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Przed nami Oak Alley Plantation.
To jedna z najpiękniejszych posiadłości w południowych stanach USA, leżąca tuż nad Mississipi. Zbudowana w 1839 roku w stylu Greek Revival przez rodzinę Roman o francuskich korzeniach, leży na gigantycznej plantacji trzciny cukrowej. Eksport cukru do Europy przyniósł w XVIII i XIX wieku właścicielom bajeczne zyski. Producenci cukru należeli do elity finansowej ówczesnego świata. Dębowa, prawie 300-letnia aleja (zasadzona ponad 100 lat przed wybudowaniem domu), prowadząca z głównego budynku nad rzekę zapiera dech w piersiach. Wałęsamy się po parku. Jest gorąco i wilgotno. W miejscu, gdzie dawnej stały czworaki dla niewolników spotykamy pamiątkową tablicę z dziesiątkami imion. Dowiadujemy się, że np. rodzina niewolników kosztowała kilka tysięcy ówczesnych dolarów. Zakup młodego niewolnika to wydatek rzędu 1000 dolarów. Stary niewolnik był bardzo tani, kosztował tylko 100 dolarów.... Gorzka kropla w tak na pierwszy rzut oka rajskim miejscu.
Posiadłość Oak Alley Plantation. Boże Narodzenie w stylu "American South", a raczej w stylu Cajun, gdzie zamiast renifera z czerwonym nosem występuje aligator z nosem zielonym. Mint julep w kafejce na Plantacji. Cieniste werandy otaczające dom i chroniące przed gorącym słońcem Południa.
Co pół godziny na terenie plantacji rozlega się bicie dzwonu. W ten sposób ogłasza się początek wizyty z przewodnikiem w głównej posiadłości. O tej porze roku (jest początek września) nie ma tutaj wielu turystów - jesteśmy więc sami z oprowadzającym. Wnętrza chwilami do złudzenia przypominają arystokratyczne chateaux we Francji. Nie ma się co dziwić, całe wyposażenie sprowadzono z Europy. Seria architektonicznych trików miała służyć walce z piekielnie gorącym klimatem - cały dom otaczały wspierające się na kolumnach głębokie balkony, zapewniające cień pomieszczeniom, wysokie okna i drzwi położone w jednej linii miały wywołać choć odrobinę przeciągu w parnym powietrzu amerykańskiego Południa. Widoki z drugiego piętra domu na ogród są fantastyczne. Właściciele mogli stąd też podziwiać Missisipi i pływające nią parowce, jednak zniknęła ona z pola widzenia odkąd wybudowano wał przeciwpowodziowy.
To jedna z najpiękniejszych posiadłości w południowych stanach USA, leżąca tuż nad Mississipi. Zbudowana w 1839 roku w stylu Greek Revival przez rodzinę Roman o francuskich korzeniach, leży na gigantycznej plantacji trzciny cukrowej. Eksport cukru do Europy przyniósł w XVIII i XIX wieku właścicielom bajeczne zyski. Producenci cukru należeli do elity finansowej ówczesnego świata. Dębowa, prawie 300-letnia aleja (zasadzona ponad 100 lat przed wybudowaniem domu), prowadząca z głównego budynku nad rzekę zapiera dech w piersiach. Wałęsamy się po parku. Jest gorąco i wilgotno. W miejscu, gdzie dawnej stały czworaki dla niewolników spotykamy pamiątkową tablicę z dziesiątkami imion. Dowiadujemy się, że np. rodzina niewolników kosztowała kilka tysięcy ówczesnych dolarów. Zakup młodego niewolnika to wydatek rzędu 1000 dolarów. Stary niewolnik był bardzo tani, kosztował tylko 100 dolarów.... Gorzka kropla w tak na pierwszy rzut oka rajskim miejscu.

Co pół godziny na terenie plantacji rozlega się bicie dzwonu. W ten sposób ogłasza się początek wizyty z przewodnikiem w głównej posiadłości. O tej porze roku (jest początek września) nie ma tutaj wielu turystów - jesteśmy więc sami z oprowadzającym. Wnętrza chwilami do złudzenia przypominają arystokratyczne chateaux we Francji. Nie ma się co dziwić, całe wyposażenie sprowadzono z Europy. Seria architektonicznych trików miała służyć walce z piekielnie gorącym klimatem - cały dom otaczały wspierające się na kolumnach głębokie balkony, zapewniające cień pomieszczeniom, wysokie okna i drzwi położone w jednej linii miały wywołać choć odrobinę przeciągu w parnym powietrzu amerykańskiego Południa. Widoki z drugiego piętra domu na ogród są fantastyczne. Właściciele mogli stąd też podziwiać Missisipi i pływające nią parowce, jednak zniknęła ona z pola widzenia odkąd wybudowano wał przeciwpowodziowy.

Wszystko przypomina nam tutaj scenerię z filmu "Przeminęło z wiatrem". Historia pierwszych właścicieli jest jednak trochę mniej romantyczna. Tuż po wybudowaniu "Bon Séjour" (tak nazwała posiadłość pani domu) Roman Empire, czyli fortuna rodziny Roman, zaczęło się chylić ku upadkowi. Małżonkowie przeżyli w posiadłości we względnym spokoju wojnę secesyjną, jednak potem pan domu Jacques zmarł na gruźlicę, a dwoje z jego dzieci na żółtą febrę. Jego piękna żona Celine, przyzwyczajona do luksusowego życia XIX-wieczna zakupoholiczka, roztrwoniła majątek do ostatniego grosza. Rodzina musiała sprzedać Oak Alley Plantation. Posiadłość przechodziła odtąd różne koleje losu, na początku XIX wieku trafiając znowu na właścicieli, którzy się w niej zakochali. Ostatnia pani na Oak Alley Plantation - Mrs. Stewart stworzyła fundację i przekazała swój dom do publicznego użytku, dzięki temu możemy go dzisiaj zwiedzać.
Jak to w Ameryce, nie może zabraknąć na miejscu sklepu z pamiątkami, restauracji i małego baru. Zamawiamy, jak na miejsce przystało, mint julep. Ma on 4 podstawowe składniki: burbon, miętę, cukier i lód. Nazwa julep pochodzi od perskiego gulab, co początkowo oznaczało wodę różaną, a później wszelkie napoje na bazie słodkich syropów. Drink ten kojarzy się co prawda najbardziej z Kentucky Derby (najsłynniejszymi wyścigami konnymi na Zachodniej Półkuli), ale można powiedzieć, że jest synonimem tego, co powinno się sączyć na upalnym Południu. Najlepiej oczywiście ze srebrnych szklaneczek, na cienistej werandzie amerykańskiego domu, w drewnianym bujanym fotelu.
Szczerze powiedziawszy mint julep jest okropny .... Sprzedawczyni lojalnie uprzedzała i proponowała mi lemon mint julep, ale ja się uparłam na klasykę. Ta ostatnia skończyła .... w koszu na śmieci - mocne to, obrzydliwie mdłe i słodkie, no i nawet mięta go nie ratuje (boję się, że nawet fotel bujany by wiele nie pomógł).
Nie poddałam się jednak i postanowiłam w domu wypróbować wersję z sokiem cytrynowym. W końcu - tłumaczyłam sobie - to prawie jak mojito, tylko cytryna zamiast limonki i whiskey zamiast rumu. ;) Że soku cytrynowego jest dużo, dużo więcej niż burbona, stanowiącego podstawę klasycznego mint julep, znienacka cytrynowa wersja robi się całkiem smaczna. Ja może nie powinnam się tu bawić w oceny, bo whiskey (i whisky również ;) ) jest dla mnie zasadniczo niepijalne. W zasadzie lemon mint julep jest pierwszym drinkiem z tym alkoholem, który jestem w stanie wypić (co nie znaczy, że jest lepszy od mojito, na które zapraszam tutaj). ;)
W/g purystów powinno się pić mint julep w takich szklaneczkach. U mnie w domu zbliżone wyglądem były jedynie kubki do mycia zębów ;), więc pozostałam przy zwykłych highball glasses. Od lat trwa też dyskusja co robić z miętą w mint julep: mocno ucierać ją za pomocą specjalnego barmańskiego tłuczka zwanego muddler, tylko lekko ugnieść łyżeczką, czy zaledwie ścisnąć w dłoni. Ja nie miałam wątpliwości: każdy sposób, żeby zdominować smak burbona był na wagę złota. ;) Mocno więc rozgniotłam miętę i dałam duuużo cytryny.
Pewnie wielbiciele whiskey uznają taki koktajl za świętokradztwo, ale mi on smakuje. Poza tym skoro GoodFood ośmiela się nadać nazwę mint julep, czemuś zmieszanemu z szampana, bez kropli burbona (notabene - całkiem ciekawy może być ten ich miks :) ), to ze mną chyba nie jest jeszcze aż tak źle. Mając już na uwadze zbliżającego się Sylwestra zapraszam na moją wersję lemon mint julep.
Cdn.

Lemon Mint Julep
4 porcje w szklankach o pojemności 330 ml
5 cytryn (ok. 300ml soku po wyciśnięciu)
225 g cukru
250 ml wody
1/2 pęczka świeżej mięty
kruszony lód do wypełnienia szklanek
160 ml burbon whiskey
Obrać skórkę z 1 cytryny i zachować. Wycisnąć sok ze wszystkich cytryn. Wymieszać wodę z cukrem, dodać obraną skórkę z cytryny. Gotować przez ok. 15-20 min lub aż do uzyskania syropu. Wystudzić, wyrzucić skórkę z cytryny. Wlać sok cytrynowy. Otrzymamy ok. 440 ml płynu.
Rozgnieść po kilka listków mięty w każdej z wysokich szklanek. Napełnić je po brzegi kruszonym lodem (najwygodniej włożyć kostki lodu do worka i uderzyć kilka razy tłuczkiem do mięsa; można też oczywiście użyć kruszarki do lodu, jeśli ktoś takową posiada). Wlać po ok. 110 ml syropu cytrynowego do każdej ze szklanek i dodać po 40 ml burbona. Przybrać świeżymi gałązkami mięty (wcześniej należy je wziąć w garść i uderzyć z góry drugą dłonią, żeby uwolnić miętowy zapach). Podawać ze słomką.
Podaję tu takie ścisłe proporcje, ale tak prawdę mówiąc to proponuję zasypać szklankę kruszonym lodem z czubkiem, nalać podaną ilość syropu cytrynowego i ostrożnie dolewać burbona w/g własnego smaku i gustu. U mnie górną granicą tolerancji jest 30-40 ml burbona na szklankę. ;)
Moje inne "miętowe" propozycje :

4 porcje w szklankach o pojemności 330 ml
5 cytryn (ok. 300ml soku po wyciśnięciu)
225 g cukru
250 ml wody
1/2 pęczka świeżej mięty
kruszony lód do wypełnienia szklanek
160 ml burbon whiskey
Obrać skórkę z 1 cytryny i zachować. Wycisnąć sok ze wszystkich cytryn. Wymieszać wodę z cukrem, dodać obraną skórkę z cytryny. Gotować przez ok. 15-20 min lub aż do uzyskania syropu. Wystudzić, wyrzucić skórkę z cytryny. Wlać sok cytrynowy. Otrzymamy ok. 440 ml płynu.
Rozgnieść po kilka listków mięty w każdej z wysokich szklanek. Napełnić je po brzegi kruszonym lodem (najwygodniej włożyć kostki lodu do worka i uderzyć kilka razy tłuczkiem do mięsa; można też oczywiście użyć kruszarki do lodu, jeśli ktoś takową posiada). Wlać po ok. 110 ml syropu cytrynowego do każdej ze szklanek i dodać po 40 ml burbona. Przybrać świeżymi gałązkami mięty (wcześniej należy je wziąć w garść i uderzyć z góry drugą dłonią, żeby uwolnić miętowy zapach). Podawać ze słomką.
Podaję tu takie ścisłe proporcje, ale tak prawdę mówiąc to proponuję zasypać szklankę kruszonym lodem z czubkiem, nalać podaną ilość syropu cytrynowego i ostrożnie dolewać burbona w/g własnego smaku i gustu. U mnie górną granicą tolerancji jest 30-40 ml burbona na szklankę. ;)
Moje inne "miętowe" propozycje :


