Nasz pobyt w Paryżu był trochę spontaniczny i niespodziewany. Z uwagi na fatalną pogodę, z temperaturami w zakresie plus minus 2 stopnie, zrezygnowaliśmy z przejazdu przez Burgundię i Masyw Centralny, a wybraliśmy drogę przez Szampanię i Paryż. W tej pierwszej byliśmy już kilkakrotnie, tak że tym razem ograniczyliśmy się jedynie do pokazania Łukaszowi nadzwyczajnie pięknej katedry w Reims, z jej galerią rzeźb francuskich królów i aniołem Gabrielem o uśmiechu Mony Lizy oraz witrażami może mniej słynnymi niż te z Chartres, ale za to z XX-wiecznym akcentem pod postacią dzieła autorstwa Marca Chagalla w absydzie. Od razu przypomniała mi się scena koronacji Filipa V, syna Filipa Pięknego (ten ostatni zasłynął z palenia na stosach templariuszy i niewoli awiniońskiej papieży), odbywająca się właśnie tutaj - jak i chyba wszystkie koronacje Kapetyngów począwszy od XII wieku aż do 1825r. - a obrazowo opisana w “Królach przeklętych” Maurice'a Druon'a.
Po Reims udaliśmy się prosto do stolicy Francji, którą to zwiedzaliśmy szczękając z zimna zębami. Chyba już odwykliśmy od takiej pogody i bardzo dotkliwie odczuwaliśmy wilgotny chłód nad Sekwaną. Przyznam szczerze, że o dziwo o wiele bardziej dotkliwie niż - również nas szczególnie nie rozpieszczającą - gdańską grudniową aurę.
Ja koniecznie chciałam się wybrać pod kilka paryskich adresów: do Fauchona na Place de la Madeleine, do paru etnicznych sklepików, ze szczególnym uwzględnieniem kolonialnego sklepu pana Finkelsteina, króla przypraw, a zwłaszcza pieprzu. Jak się pewnie domyślacie – jako zapalony domowy piekarz - nie mogłam sobie również odmówić wizyty w kultowej piekarni Poilâne'a.
Fauchon mimo całego swojego szyku, a może raczej blichtru, odrobinkę mnie rozczarował. Produkty są oczywiście doskonałej jakości, cukiernia i piekarnia ma wyroby superfikuśne, ale jak dla mnie to wszystko trochę przerost formy nad treścią. Pewnie powiecie - i kto to mówi? Osoba aż do znudzenia zachwycająca się na tym blogu niuansami smaku, sposobem podania potraw i trudno dostępnymi smakołykami. Hmmm, jak to wyjaśnić – nawet ktoś tak opętany kulinarnymi rozkoszami jak ja, ma swoje limity, a może raczej swoje gusta. W tym przypadku optowałabym raczej za kameralnym sklepikiem wypchanym po sufit regionalnymi specjalnościami i niespieszną rozmową z wszystko o nich wiedzącym właścicielem, niż wizytą w superekskluzywnym i jednak nieco nadętym Fauchon.
Zwłaszcza nieznośna jest opadająca człowieka już od progu chmara obsługi. Ja mam prosty sklepowy test - jeśli liczba ekspedientów jest większa niż liczba klientów to już od razu takiej "świątyni konsumpcji" nie lubię. Nie wiem jak wy, ale ja nie zawsze chodzę do sklepu w konkretnym celu, no chyba że na duże zwykłe spożywcze zakupy. Często moje nabytki to wpływ impulsu, spokojnego oglądania asortymentu, kuszącego wyglądu itp, itd. Ja rozumiem, że jest pewna grupa ludzi, która chodzi do Fauchon od lat kupić konkretna markę szampana, kawioru czy foie gras, ale czy tych osób jest naprawdę tak dużo? Może tak, ..... sama nie wiem. Ta moja wątpliwość odnosi się zresztą do klientów wszystkich sklepów, a szczególnie tych z ciuchami. Chyba jedynie konserwatywny w gustach facet udaje się do sklepu w celu zakupienia antracytowych wełnianych spodni rozmiar 46, z dwoma zakładkami w pasie. Ciekawa jestem jak wy kupujecie? Czy lubicie window shopping czy raczej szukacie konkretnych rzeczy, tracąc na to niezbędne minimum czasu - tak np. kupuje mój mąż ;)?
[Maciej właśnie przeczytał to co napisałam i oznajmił, że to oszczerstwa, bo on w ogóle nic nie kupuje. No więc sami rozumiecie, że ja muszę się starać za dwoje. ;) ]
Tak mnie jakoś ten Fauchon zniechęcił, że nie kupiłam w nim nic. Mimo tej całej wiedzy, iż obsługa jest kompetentna, a produkty świetne. Lubię zwłaszcza ich przetwory typu dżemy, konfitury, chutney'e, które zresztą można dostać i u mnie w Portugalii. W sumie więc niewielka strata. Jak "niemożebnie" zapragnę czegoś od Fauchon'a to sobie to kupię w Porto u miłych państwa w sklepie Loja da Praça.